Syndrom ostatniej wieczerzy

Podejmując się współpracy żywieniowej ukierunkowanej na zmianę kompozycji sylwetki, oprócz przeprowadzenia wywiadu obejmującego ocenę parametrów antropometrycznych, zawsze dodatkowo proszę o samodzielne zważenie się pacjentki/pacjenta w dniu wcielania diety w życie. Dlaczego uważam, iż jest to kwestia tak istotna? Otóż w dalekiej przeszłości, gdy byłem jeszcze niedoświadczonym dietetykiem, wielokrotnie zdarzało mi się, że pacjenci nie tylko nie chudli, ale niekiedy wręcz tyli podczas realizacji założeń redukcyjnej diety.

Niby sprawa jest prosta…

Na pierwszy rzut oka zaskakujący dla wielu przyrost masy ciała w toku trwania pierwszych dni redukcji może być skutkiem bądź to błędnie rozplanowanej diety (zbyt wysoka podaż kcal względem błędnie oszacowanego zapotrzebowania), bądź też niesumiennej realizacji założeń przez pacjentkę/pacjenta. Wymienione uwarunkowania faktycznie mogą mieć w powyższym kontekście decydujące znaczenie, ale wynik na wadze może być wyższy niż przy początkowym pomiarze również wtedy, gdy dieta została ułożona w sposób prawidłowy, a jej założenia były realizowane z ocierającą się o psychozę starannością. I nie, niekoniecznie mam tu na myśli „retencję wody” będącą skutkiem psychicznego obciążenia „stresem związanym z dietą”. Co zatem odpowiada za ów wagowy paradoks?

Odpowiedź jest prosta: „syndrom ostatniej wieczerzy”. Myślę, że nawet jeśli spotykasz się z tym terminem po raz pierwszy w życiu, to jest on tak komunikatywny (pewnie po części za sprawą powszechności praktyki, którą opisowo nazywa), że nawet nie musiałbym go definiować. Ale uczynię to w sposób „funkcjonalny” (uwielbiam to słowo), posiłkując się pewnym przykładem, i wyjaśnię istotę wspomnianej przed momentem zależności.

Kulinarna fagocytoza

Wyobraź sobie taką sytuację, że do mojego gabinetu przychodzi mężczyzna, który nie ma wygórowanych wymagań ani znaczących obciążeń zdrowotnych poza insulinoopornością i jedyne czego chce, to prostu schudnąć „kilka kilogramów”. W toku trwania spotkania i prowadzonego wywiadu dowiaduję się wszystkiego, co – zgodnie ze sztuką – jest mi niezbędne do ułożenia dobrze dopasowanej do celu, fizjologicznych uwarunkowań i w dużym stopniu kulinarnych upodobań diety. Nadmienię też, iż ów gentleman w dniu wizyty raczył ważyć 99,2 kg (przy poziomie tkanki tłuszczowej wynoszącym około 30%). Pod koniec wizyty pacjent został poinformowany, iż plan żywieniowy zostanie dla niego przygotowany w ciągu najdalej 7 dni roboczych i wysłany drogą mailową oraz uzupełniony konsultacją telefoniczną.

I od tego momentu zaczyna się „czynne oczekiwanie na dietę”

Dlaczego „czynne”? Ano dlatego, że ma swoją aktywną kulinarnie manifestację. Czas oczekiwania najczęściej umilany jest „porządkowaniem” kuchni, polegającym na pozbywaniu się wszelkich kuszących produktów, tak by wraz z nastaniem godziny zero, która – niezależnie od tego, w którym dniu i o jakiej porze wyślę mailowo dietę – przypadnie i tak na poniedziałek, w zasięgu ręki nie było żadnych pokus. Termin pozbywanie nie oddaje jednak istoty tej czynności. Bardziej adekwatne byłoby pojęcie „fagocytowanie” zawartości lodówki, szafki na słodycze (każdy ma taką w domu i to zawsze w górnym paśmie, tak by przypadkiem nie trzeba było się schylać). To jest właśnie „syndrom ostatniej wieczerzy”.

Co ciekawe, zjawisko to przybiera na sile z każdym dniem oczekiwania i swoim zasięgiem obejmuje również i te produkty, których nie ma w domu na stanie. A więc mój pacjent wciela się w naturę makrofaga i czynnie patroluje tak ciasne arterie osiedlowych sklepików, jak i przepastne marketowe tętnice, penetrując raz po raz tkanki gastronomicznych punktów, nie zważając nawet na ich standard sanitarny.

I teraz wyobraź sobie proszę, iż dnia siódmego w końcu przychodzi upragniona i długo oraz czynnie wyczekiwana dieta. Ów pacjent, z godną podziwu skrupulatnością, stosuje się do jej założeń, nożyczkami odcinając fragmenty żółtego sera wykraczające poza gramaturę podaną w rozpisce. I w końcu po dwóch tygodniach ostrego reżimu przychodzi upragniony moment spotkania z dietetykiem, a także chwila prawdy, czyli pomiar postępów. Gdy jednak pacjent wchodzi na wagę, rozgrywa się dramat. Oto bowiem „na redukcyjnej diecie od Sowińskiego” przytył. Wynik jest tym bardziej brutalny, że trzycyfrowy. Urządzenie pokazuje równe 100 kg.

I co się stało się? Dlaczego pacjent nie schudł?

Myślę, że sytuację przedstawiłem w na tyle przerysowany sposób, że łatwo zrozumieć, iż realnie pacjent w toku trwania realizacji żywieniowego planu możliwe, że schudł, tracąc np. około 0,5 kg tłuszczu zapasowego. Tyle że najpierw w ramach doświadczania „syndromu ostatniej wieczerzy” tenże pacjent przytył, gromadząc nie tylko wodę, ale i tłuszcz. Dlatego też pomiar masy ciała wykonywany samodzielnie w dniu „zero” ma tak istotne znaczenie. Gdybym pochopnie uznał, że wspomniany przyrost masy ciała to dowód na zbyt wysoką podaż kcal w przygotowanym jadłospisie i poczyniłbym odpowiednią korektę, ułożyłbym tym samym dietę zbyt niskokaloryczną, która mogłaby prowadzić np. do znaczącego wzrostu łaknienia, co prędzej czy później odbiłoby się na efektywności. Gdybym natomiast uznał, iż to wina beztroskiego podejścia pacjenta, byłoby to (w tym akurat wypadku) krzywdzące.

Podsumowanie

W mojej pracy zawodowej niejednokrotnie zdarzało się, że wymagany przeze mnie od pewnego czasu „samodzielny pomiar masy ciała w dniu rozpoczęcia realizacji założeń diety” pokazywał wynik wyższy niż podczas wcześniejszego spotkania w gabinecie (czy też w ramach wywiadu online mającego postać specjalnej ankiety). Utwierdza mnie to w przekonaniu, iż wspomniany przeze mnie prosty trik może w sposób znaczący zwiększyć efektywność współpracy. A także, że bagatelizowanie kwestii dokonywania tego pomiaru jest jednym z istotnych błędów popełnianych nagminnie w czasie redukcji.

Oczywiście nie twierdzę, że jest to odkrywcze. Sądzę jednak, że – paradoksalnie – jest to na tyle banalne, że można czasem na to nie wpaść.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o błędach popełnianych w toku trwania redukcji tkanki tłuszczowej oraz jeśli chcesz wiedzieć, jak im zapobiegać lub też – niwelować ich skutki, zapraszam do udziału w szkoleniu online, które odbędzie się już dziś. Szczegółowy program i możliwość zapisu:
https://szkoleniacss.com/sklep/webinar-nbpo-16-06-2020-online/

Zamieszczając komentarz, akceptujesz Politykę prywatności strony tadeuszsowinski.pl